Trudny poród - wspomnienia

Końcówka lipca 2009 roku nie należała do najgorętszych. Nie lubię lata, gdy nie mogę porządnie się wygrzać na słoneczku. Robiliśmy wtedy z mężem remont mieszkania i chcieliśmy go skończyć przed narodzinami synka. Pamiętam jakby to było wczoraj. Ja w 9 miesiącu ciąży pomagałam malować framugi. Czułam się bardzo dobrze, ale przez moje wysokie ciśnienie, lekarz zaproponował częstsze KTG. Na ostatnim KTG nie było nawet jednego skurczu, za to ciśnienie mierzone przez lekarza wskazywało 160/100. Uparcie odmawiałam brania leków, twierdząc, że w domu mam idealne ciśnienie i jest to tzw. syndrom białego fartucha.

Niestety tym razem dostałam skierowanie na patologię ciąży. Tam już nie było mowy o odmawianiu brania leków na obniżenie ciśnienia. Każdy dzień w szpitalu mijał leniwie, codzienne wizyty lekarzy, słuchanie tętna płodu i KTG dwa razy dziennie. Dobrze, że przed szpitalem był malutki park, gdzie można było sobie posiedzieć na ławeczce i pospacerować. Z mężem marzyliśmy o tym, że nasz syn urodzi się w dniu naszej 2 rocznicy ślubu - 11 sierpnia, ale synek miał swoje plany. Codziennie rozmawiałam z nim, głaskałam i prosiłam, żeby już wychodził z mojego brzuszka. Niestety młody uparcie siedział tam, gdzie miał najlepiej. 2 sierpnia zaczął odchodzić mi czop i pojawiło się delikatne krwawienie. Rozwarcie nieustannie od 24 tygodnia ciąży bez zmian wskazywało na 1 palec, z tym że szyjka przepuszczała już palec. 3 sierpnia wszystko tak samo, czop nadal odchodzi, rozwarcie nie postępuje.

Rotacja ciężarnych na oddziale błyskawiczna, z oddziału patologii na oddział położnictwa jest zaledwie kilka kroków. Bardzo pragnęłam tam pójść i urodzić. 4 sierpnia był to dzień upalny i sprzyjający spacerkom. Postanowiłam rozruszać akcję i pochodzić trochę po schodach, po czym stwierdziłam, że nie ma się co męczyć. W końcu na poród potrzebuję sił i muszę być wypoczęta. Postanawiam więc leżeć i pachnieć. 5 sierpnia czułam się tak jakbym miała początki grypy. Od rana miałam stan podgorączkowy, dreszcze, dręczyło mnie zimno. Pierwsza moja myśl to taka, że zaraziła mnie koleżanka z sąsiedniego łóżka, która ciągle miała kaszel i katar. Na badaniu ginekologicznym przeprowadzonym przez studentkę stwierdzono rozwarcie na 1,5 palca. Po badaniu czułam się tak, jakby badano kobyłki w klinice dla zwierząt.

Poważnie! Jej palce czułam w przełyku. Jak się później okazało, stan podgorączkowy był pierwszym zwiastunem porodu. Tego dnia jak co dzień, mój mąż odwiedził mnie i żartował do synka w brzuszku, że ma być prezentem na naszą rocznicę. Cóż, synek jednak nie posłuchał tatusia. Dałam mężowi buziaka, po czym on pojechał, a ja wróciłam do sali. Wzięłam gazetę i leżąc poczułam, że chyba mam nie trzymanie moczu, bo jak wyjaśnić ciepłą plamę na koszulce? Wzięłam papierki lakmusowe, które otrzymałam od swojego ginekologa i udałam się do łazienki. Zabarwienie wskazywało jednoznacznie na wody płodowe. Poszłam do położnych i powiedziałam, że wody mi odchodzą. Lekarz zrobił badanie i stwierdził rozwarcie tylko na 2 palce. Stwierdził także, że jeszcze daleka droga do porodu.

Wtedy będąc optymistycznie nastawiona, nie wiedziałam, jak ciężkie przeżycia mnie czekają. Próbowałam dodzwonić się do męża, lecz nie było zasięgu. Zadzwoniłam do mojej mamy i poprosiłam, aby to ona próbowała dodzwonić się do niego. Ja z położną poszłam na górę na porodówkę. Była wtedy 16:40. Od momentu odejścia wód, minęło kilka minut, a ja już czułam bolesne skurcze. Oprócz mnie na porodówce rodziła koleżanka z sali. Mąż jak lotem błyskawicy pojawił się u mnie. Cała ta biurokracja, podpisy, papierki, podawanie danych trwało dobre 30 minut. Ja już wtedy odczuwałam bardzo bolesne skurcze.

Wreszcie trafiłam do swojej salki. Podłączono mnie do KTG, skurcze były już co 2-3 minuty. Po 17 postanowiłam wypróbować różne pozycje. Na czworaka bolało okrutnie, to samo na kucaka. Jedynie, gdy siedziałam na piłce- orzeszku oparta o męża, czułam ulgę. Pomagało także kołysanie się w pozycji stojącej. W ten sposób około godziny balansowałam i poruszałam miednicą. Koleżanka obok także rodziła. Położna, co jakiś czas przychodziła do mnie i badała rozwarcie. Z 2cm zrobiło się w ciągu godziny 5cm. Już wtedy czułam parcie. To straszne uczucie, kiedy nie wie się czy, chce się siku czy, będzie się parło. Na każde moje pytanie jak mam oddychać, jak mam pomóc synkowi, słyszałam, że tak jak mi jest najlepiej. Na wspomnienie tego nadal czuję żal do tej położnej.

Niestety przez moją szyjkę, która od 24 tygodnia ciąży rozwierała się, nie mogłam uczestniczyć w zajęciach szkoły rodzenia. Skurcze były coraz silniejsze i coraz mniej do zniesienia. Brakowało mi tchu, bolało strasznie. Położna z rozwarcia 5cm zrobiła 9cm. Odeszła mi reszta wód. KTG wskazywało 100% siły skurczu. Koleżanka obok już parła, a ja prosiłam i błagałam o pomoc. Nie miałam sił. Mąż który tak dzielnie mi pomagał i wspierał po prostu zgłupiał, bo nie wiedział jak ma mi pomóc, aby ulżyć w bólu. Darłam się pewnie tak, że słyszał mnie cały oddział. Czułam skurcze parte tak bardzo, że ledwo weszłam na fotel do rodzenia. Jedna z położnych przyszła do mnie, druga została przy koleżance. Obie na raz rodziłyśmy. Poproszono, abym położyła się na lewym boku, ale ta pozycja sprawiała mi tak ogromny ból, że nie była przeze mnie do przyjęcia. Zdecydowanie wolałam na plecach, odczuwałam wtedy mniejszy ból. Gdyby nie mój mąż, pewnie bym nie urodziła. I wiem, że każda z was sobie pomyśli teraz, jak można nie urodzić ?

Przecież to fizjologia, to natura. Niestety całą moją siłę, którą miałam straciłam na bezsensowne i nieumiejętne oddychanie we wcześniejszej fazie porodu. Teraz gdy przyszły skurcze parte, po prostu nie miałam sił. Mdlałam i traciłam kontakt z otoczeniem. Mój mąż przyciągał moje kolana do brzucha. Ja właściwie oprócz nabierania powietrza nie robiłam nic. Gdyby nie mój mąż.. Nie wyobrażam sobie nawet tego, że mogłoby go ze mną nie być. Położna krzyczała na mnie, w między czasie poszła zapalić papierosa, bo była na mnie zdenerwowana. Zamiast wsparcia i dobrego słowa, na które tak czekałam, słyszałam same nieprzyjemne słowa. Niestety jestem taką osoba, która lubi pozytywne wzmocnienia, a nie darcie się na mnie. Druga, bardziej sympatyczna położna próbowała mi pomóc i powiedzieć, jak mam nabierać powietrze, i jak przeć. Parłam 40 minut. Po dwóch nacięciach, postanowiono, że położna z lekarzem, który wtedy był na dyżurze wypchną małego z brzucha. Dla mnie było to już obojętne.

Oboje przez sprawny chwyt, zaparci o łóżko na skurczu łokciami i przedramionami wypchnęli synka. Młody wyskoczył ze mnie o 19.40. Krwi straciłam dużo i napiszę szczerze, że cieszyłam się wtedy nie z tego, że urodziłam synka, ale z tego, że ten koszmar się już skończył. Gdy położono mi synka na piersi odczułam największą ulgę w dotychczasowym moim życiu. Młody był siny, ale mimo wszystko dostał 10 punktów. Łożyska nie urodziłam, ponieważ ustała akcja skurczowa i po dość długim czasie oczekiwania na skurcze, położna mi je wyciągnęła. Potem zaserwowano mi łyżeczkowanie, aby mieć pewność że nic nie zostało w macicy. Na czas zszywania nacięcia krocza, dostałam znieczulenie. Lekarz próbował zażartować z moim mężem, ale mi wtedy było wszystko obojętne jak będzie wyglądać moja pochwa. Gdy mnie zszyto, podstawili obok fotela leżankę, abym na nią przeszła. Gdy próbowałam się podnieść, zemdlałam. Widziałam światło i takie błogie ciepło, tylko tyle pamiętam. To było jak krótki sen.

Gdy się obudziłam, zobaczyłam wokół siebie około 10 przestraszonych osób. Moje nogi były założone na barki lekarza, a cała reszta czekała na jakiś kontakt ze mną. Gdy wywieziono mnie przed porodówkę (na salach nie było miejsc), przyniesiono mi mojego synka. Ważył 4170 i miał 59cm wzrostu. Mój malutki- wielki skarb. Wtedy położna przystawiła mi go do piersi, niestety synek nie chciał ssać przez ponad 12 godzin. Był duży i miał swoje rezerwy jeszcze z brzuszka, mimo to przystawiano mi go na siłę. Karmienie sprawiało mi ból. Jednak przezwyciężyłam i to. Karmiłam synka prawie rok.

Z perspektywy czasu, a minęło juz ponad 19 miesięcy od mojego porodu, mam ogromny żal do położnej, która wtedy odbierała mój poród. Z takim brakiem profesjonalizmu spotkałam się tylko kilka razy. Jestem fizjoterapeutką, więc wiem jak ma wyglądać relacją między pacjentem, a personelem szpitala. To nie jest tak, że ból porodu się zapomina, bo ja go pamiętam do dziś. Każde wspomnienie tamtego dnia wywołuje u mnie dreszcz i zimne poty. Przez kilka miesięcy po porodzie, nie potrafiłam dotknąć intymnych miejsc. Czułam obrzydzenie i zgrubienia po szwach. Ciągle pamiętam i będę pamiętać tamten dzień. Kocham mojego syna nad życie i jest moim najbardziej wyczekiwanym skarbem. Warto było się starać o niego tyle czasu. Kocham Cię synku i dziękuję Ci mężu. Jestem Ci mężu wdzięczna, że byłeś wtedy ze mną . Kocham Was.

Autorka: Edyta Łopucka

Komentarze Facebook

Aby dodać treść zaloguj się lub wyślij na adres redakcji)

Chcesz poinformować o konkursie, akcji lub ciekawym wydarzeniu, które organizujesz? Wyślij link do konkursu wraz z opisem na adres redakcji redakcja(@)blogimam.pl :)

Patronat BlogiMam